Półwysep Przylądkowy z zatokami 2025

Półwysep Przylądkowy z zatokami 2025

Półwysep Przylądkowy

 

 

Półwysep Przylądkowy to grzbiet górski (ponad 50 km) rozciągający się od Cape Point i Przylądka Dobrej Nadziei na południu po centrum Kapsztadu na północy. Mozaika kontrastów: rozległe rezerwaty przyrody i maleńkie wioski rybackie sąsiadują z modnymi dzielnicami, plaże surferskie z granitowymi zatokami idealnymi do snorkelingu, a także sceniczne drogi wijące się obok dziesiątków kilometrów pieszych szlaków z widokami na dwa oceany. Na stosunkowo niewielkim obszarze występuje ponad 2 200 gatunków roślin, z czego większość to endemity, co czyni ten fragment Cape Floristic Region – uwidoczniony w Kirstenbosch – jednym z centrów różnorodności biologicznej świata, wpisanym na listę UNESCO. Przyroda i społeczeństwo stale negocjują granice: między ochroną a dostępem, pamięcią dawnych osad rybackich a naporem turystyki, tradycją a nowoczesnością. Symboliczną klamrą tej dynamiki jest Table Mountain National Park z charakterystyczną Górą Stołową (Table Mountain), obejmujący większość półwyspu i chroniący zarówno niezwykłą florę, jak i morskie wybrzeże, które od wieków fascynuje i przeraża żeglarzy.

 

 

Cape Point – najbardziej rozpoznawalny fragment Półwyspu Przylądkowego, gdzie monumentalne klify spadają pionowo do wzburzonego Atlantyku, wznosząc się ponad 200 metrów nad poziom morza. Tablica z oznaczeniem współrzędnych geograficznych (34°21′24″ S; 18°29′51″ E) stała się obowiązkowym punktem dokumentującym wizytę w miejscu symbolicznego  spotkania Atlantyku i Oceanu Indyjskiego. W rzeczywistości granicę między oceanami wyznacza bardziej oddalony na wschód przylądek Agulhas, ale to Cape Point, ze swoją dramatyczną scenerią, silniej przemawia do wyobraźni. Krajobraz, surowy i wietrzny, pełen jest życia. Symbolem, a także utrapieniem tego miejsca, są pawiany. Przyzwyczajone do ludzi zwierzęta potrafią być agresywne w poszukiwaniu jedzenia, dlatego na tablicach ostrzegawczych zakazuje się ich dokarmiania.

 

 

Spotykają się dwa potężne prądy morskie: zimny Prąd Benguelski, niosący z południowego Atlantyku bogate w plankton masy wody, oraz cieplejszy Prąd Agulhas, płynący z Oceanu Indyjskiego wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki. Na ich styku powstaje niezwykłe zjawisko oceanograficzne – „Agulhas Current retroflection”, czyli zawracanie ciepłych mas wodnych na wschód, ku otwartemu oceanowi. To ono sprawia, że okolice Przylądka należą do najbardziej burzliwych i nieprzewidywalnych akwenów świata. Gwałtowne sztormy, potężne wiry i fale olbrzymy – niekiedy sięgające 20 metrów wysokości – uczyniły miejsce legendą wśród żeglarzy. W świadomości wielu Cape Point pozostał więc „skrzyżowaniem oceanów”.

 

 

W 1859 roku na szczycie Cape Point wzniesiono pierwszą latarnię morską. Umieszczono ją na wysokości 238 m n.p.m., co w teorii miało zwiększyć jej zasięg świetlny, ale w praktyce często prowadziło do tragedii – światło bywało zasłaniane przez gęste chmury i mgłę zalegającą nad grzbietem. Do najgłośniejszej katastrofy doszło w 1911 roku, gdy portugalski parowiec „Lusitania” rozbił się o skały Bellows Rock. W 1919 roku oddano do użytku nową latarnię, zbudowaną niżej – na wysokości 87 metrów – dzięki czemu jej światło było widoczne nawet w czasie zamgleń. Dawna latarnia na szczycie nie została jednak opuszczona – stała się punktem widokowym, z którego rozciąga się jeden z najsłynniejszych pejzaży Afryki. Wokół budynku zachowały się pozostałości domu latarnika, kamienne zbiorniki na wodę deszczową i resztki dawnych murków oporowych. Przez dziesięciolecia życie tutaj było niezwykle surowe – latarnicy mieszkali w izolacji, a zaopatrzenie wnoszono stromą ścieżką, często na grzbietach osłów. Dopiero w 1996 roku oddano do użytku kolejkę linowo-szynową Flying Dutchman Funicular, nazwaną od legendarnego statku widmowego.

 

 

Ten rejon zajmuje niechlubne, czołowe miejsce na listach „najbardziej niebezpiecznych wód świata”. W najbliższej okolicy naliczono około 26 udokumentowanych wraków (w zależności od źródeł 25–30), a na niektórych trasach żeglugowych obowiązywał  zakaz żeglugi blisko brzegu. Powstała nawet Shipwreck Trail – ścieżka wraków czy też cmentarzysko statków. Najbardziej znanymi wrakami na trasie są frachtowce Thomas T. Tucker (1942) oraz Nolloth (1977). Widoczne są również pozostałości starszych jednostek, m.in. żaglowca Phyllisia (1906) czy tankowca SS Thomasina (1929). Każdy z wraków ma własną historię – jedne padły ofiarą mgły i prądów, inne zderzyły się z ukrytymi rafami lub zostały zepchnięte przez huraganowe wiatry. Część jednostek nigdy nie została w pełni zidentyfikowana, a niektóre są dostępne wyłącznie dla nurków – stalowe konstrukcje porastają gąbki i koralowce, tworząc dziś sztuczne rafy przyciągające życie morskie.

 

 

Cape of Good Hope Trail – między Cape Point a Przylądkiem Dobrej Nadziei biegnie malowniczy, około 3-kilometrowy szlak pieszy wzdłuż klifów, uważany za jedną z najpiękniejszych tras spacerowych w Table Mountain National Park. Trasa jest stosunkowo łatwa technicznie, choć ekspozycja na wiatr potrafi uczynić ją wymagającą. Po drodze mijamy gęste połacie fynbosu, strome urwiska i punkty widokowe na Diaz Beach, której jasny piasek kontrastuje z ciemnymi skałami Atlantyku.

 

 

Szlak prowadzi granią o wysokości kilkuset metrów, z której rozciąga się szeroka panorama. To właśnie tu można najlepiej zrozumieć geograficzny fenomen półwyspu: poczuć, że znajduje się on na styku systemów klimatycznych. Na trasie często spotyka się klipspringery (małe antylopy górskie) i ptaki drapieżne szybujące nad klifami. Dla wielu turystów to właśnie ten spacer – a nie tylko zdjęcie przy tablicy – staje się najważniejszym wspomnieniem z południowego krańca Afryki.

 

 

Warto zejść na dół na w ukrytą w skalistej zatoce pomiędzy Cape Point a Przylądkiem Dobrej Nadziei plażę nazwaną na cześć Bartolomeu Diasa (Diaz Beach), pierwszego Europejczyka, który w 1488 roku opłynął południowy kraniec kontynentu. Miejsce jest mało uczęszczane, a cisza przerywana jedynie hukiem fal Atlantyku. Diaz Beach słynie z niezwykłych kontrastów: jasny, miękki piasek sąsiaduje tu z monumentalnymi klifami piaskowca i rozbijającymi się z hukiem falami. Choć krajobraz kusi, kąpiel jest tu wyjątkowo niebezpieczna – prądy są zdradliwe, fale wysokie, a woda lodowata.  To miejsce ma też swój wymiar symboliczny – uważane jest za jedną z najbardziej „odludnych” plaż świata, gdzie można poczuć, jak wyglądało pierwotne wybrzeże Afryki sprzed wieków. W 2013 roku magazyn „National Geographic” umieścił Diaz Beach na liście najpiękniejszych plaż świata, podkreślając jej dzikość i nieujarzmiony charakter.

 

 

Na ścieżce prowadzącej do słynnej tablicy Przylądka Dobrej Nadziei mija się charakterystyczne, skaliste wzgórze. To fragment głównego masywu przylądka – zbudowany z odpornych na erozję piaskowców stołowych, które tworzą cały cypel. Geolodzy szacują, że te skały mają około 500 milionów lat i pamiętają jeszcze czasy, gdy południowa Afryka była częścią superkontynentu Gondwany. Wzgórze nie ma odrębnej nazwy geograficznej, ale w naturalny sposób dominuje nad okolicą, tworząc rodzaj „bramy” do najbardziej wysuniętego na południowy zachód punktu Afryki.

 

 

Przylądek Dobrej Nadziei, umowny „koniec Afryki” – punkt, w którym staje się twarzą ku bezkresnemu oceanowi, fotografując się przy drewnianej tablicy z oznaczeniem współrzędnych geograficznych. W pogodny dzień widać niekończącą się linię Atlantyku, a w sztorm – potęgę fal rozbijających się o przybrzeżne głazy. To miejsce, gdzie oceaniczny horyzont zdaje się nie mieć końca, a wiatr bywa tak silny, że niekiedy utrudnia poruszanie się po ścieżkach. Nazywany „Cape Doctor”, wieje najczęściej latem (od listopada do marca), niosąc chłodne i suche masy powietrza znad Oceanu Indyjskiego. Choć bywa uciążliwy, od wieków uważany jest za „uzdrowiciela” – oczyszcza powietrze z zanieczyszczeń i smogu nad Kapsztadem.

 

 

Podróż portugalskiego żeglarza Bartolomeu Diasa wykazała istnienie morskiej drogi ku Oceanowi Indyjskiemu. Eskapada była jednak dramatyczna – okręty przez wiele dni miotane były sztormami, które odrzuciły je daleko na południe, a następnie wyniosły na wschodnie wybrzeże Afryki. Na pamiątkę tych zmagań Dias ochrzcił skalisty przylądek mianem Cabo das Tormentas – Przylądkiem Burz. Król Portugalii Jan II uznał jednak, że nazwa ta jest zbyt złowieszcza. Polecił więc przemianować przylądek na Cabo da Boa Esperança – Przylądek Dobrej Nadziei. Nowa nazwa miała podkreślać, że trudności żeglugi wynagradzają perspektywą otwarcia nowej, morskiej drogi do Indii i Dalekiego Wschodu, która uniezależni Portugalię od szlaków lądowych kontrolowanych przez arabskich i weneckich pośredników. W rzeczywistości decyzja była świadomym zabiegiem propagandowym – zmiana nazwy miała dodać odwagi kolejnym wyprawom i wzmocnić prestiż Portugalii jako państwa „powołanego” do odkrywania świata. Podróże Vasco da Gamy (1497–1499) dowiodły wkrótce, że wizja Jana II była słuszna – żeglując wokół Przylądka Dobrej Nadziei, Portugalczycy dotarli do Indii, a Lizbona stała się centrum handlu przyprawami, jedwabiu i egzotycznych towarów. Od tego momentu przylądek przestał być tylko geograficznym punktem – stał się bramą do imperium handlowego Portugalii, a w szerszej perspektywie symbolem europejskich marzeń o nowych szlakach, które zmieniły gospodarkę i geopolitykę całego świata.

 

 

Jednym z najsłynniejszych mitów marynistycznych związanych z Przylądkiem Dobrej Nadziei jest legenda o „Latającym Holendrze” (Flying Dutchman). XVII-wieczny holenderski kapitan, zwykle utożsamiany z Hendrikiem van der Deckenem, podczas sztormu u przylądka poprzysiągł, że opłynie go choćby „do dnia Sądu Ostatecznego”. Za bluźnierczą przysięgę został przeklęty: jego statek nigdy nie mógł zawinąć do portu, a on sam wraz z załogą skazany został na wieczne błąkanie się po oceanach. Przez stulecia marynarze różnych narodowości donosili o tajemniczych obserwacjach – widmowym okręcie żeglującym pod pełnymi żaglami wprost pod wiatr, który nagle znikał w mgle lub przy pierwszym błysku pioruna. Legenda o „Latającym Holendrze” przeniknęła do kultury – Richard Wagner stworzył inspirowaną nią operę Der fliegende Holländer (1843), a później pojawiała się w literaturze marynistycznej, filmach i popkulturze (od powieści po serię Piraci z Karaibów). Do dziś w rejonie Przylądka Dobrej Nadziei można natrafić na lokalne opowieści rybaków i przewodników, którzy utrzymują, że w czasie sztormów wciąż widuje się widmowy żaglowiec przecinający horyzont – jako przestrogę dla żeglarzy mierzących się z kaprysami jednego z najtrudniejszych akwenów świata.

 

 

Na obrzeżach Simon’s Town, dawnej bazy Royal Navy w False Bay, rozciąga się jedna z najbardziej niezwykłych plaż RPA – Boulders Beach. Od lat 80. XX wieku stało się też ostoją dla jednego z najbardziej charyzmatycznych mieszkańców wybrzeża. W 1982 roku pojawiły się tu pierwsze pary pingwinów przylądkowych (dawniej nazywany „jackass penguin” – od charakterystycznego, osiołkowatego głosu), a dziś kolonia liczy kilka tysięcy osobników. Gatunek ten jest jednak zagrożony. Przyczyną była rabunkowa eksploatacja oraz wielkie katastrofy ekologiczne. Do najsłynniejszych wydarzeń należy katastrofa z czerwca 2000 roku, po wycieku ropy z tankowca MV Treasure. Była to największa w historii akcja ratunkowa ptaków morskich: setki wolontariuszy, lokalne społeczności i organizacje ochrony przyrody przez wiele miesięcy oczyszczały i pielęgnowały zwierzęta, ratując większość kolonii.

 

 

 Latem (od stycznia do marca) wiele z nich linieje, tracąc pióra i wyglądając na ospałe, zimą (od czerwca do listopada) zatokę odwiedzają także wieloryby, tworząc niezwykłe tło dla obserwacji kolonii. Boulders Beach uchodzi za jedyne miejsce na świecie, gdzie można legalnie kąpać się obok dzikich pingwinów. Woda w False Bay jest tu spokojniejsza i cieplejsza niż po stronie Atlantyku, a naturalne granitowe zatoczki tworzą niemal „baseny” chronione przed falami. Choć obowiązuje zasada zachowania dystansu i zakaz karmienia, ciekawskie ptaki same często podpływają do ludzi – to doświadczenie absolutnie unikatowe.

 

 

Codzienne życie pingwinów podporządkowane jest rytmowi plaży i oceanu. W ciągu dnia dorosłe ptaki wypływają w morze, polując na sardele, makrele czy kałamarnice, a wieczorem wracają do gniazd, by karmić pisklęta. Na plaży można obserwować całe spektrum zachowań: od „zalotnych tańców” i wspólnego nawoływania, przez mozolne karmienie młodych, po zabawne marsze niewielkich grupek w stronę wody. Wbrew stereotypowi pingwiny nie są mieszkańcami wyłącznie lodowych krajobrazów Antarktydy – część gatunków żyje w strefie umiarkowanej i tropikalnej, jak choćby pingwin równikowy na Galápagos. Afrykański pingwin przylądkowy należy do tej grupy, wyspecjalizowanej w życiu w chłodnych prądach morskich. Choć jest ptakiem morskim, potrzebuje dostępu do wody słodkiej. Wyposażony jest w gruczoły nad oczami, które filtrują sól – nadmiar wydalany jest w postaci „kichnięcia solanką”, charakterystycznego dla tego gatunku.

 

 

Chapman’s Peak Drive, nazywana „Chappies”, to malownicza droga wykuta w stromych zboczach gór między Hout Bay a Noordhoek (nazwa pochodzi od Johna Chapmana, pilota statku „Consent”, który w 1607 roku wyprawił się z kapitanem Cooke’em na poszukiwania wody pitnej w zatoce u podnóża góry). Liczy około 9 kilometrów długości i obejmuje 114 zakrętów, wijąc się między urwistymi skałami a oceanem. Budowa drogi rozpoczęła się w 1915 roku, a ukończono ją w 1922. Było to jedno z największych wyzwań inżynieryjnych tamtej epoki w Afryce – skaliste urwiska Chapman’s Peak, sięgające ponad 500 m n.p.m., wymagały wysadzeń dynamitem i żmudnego wykuwania półek skalnych. Droga szybko zyskała miano „ósmego cudu świata” lokalnej inżynierii, ale miała też swoją ciemną stronę – od początku zmagała się z lawinami skalnymi i osuwiskami. W latach 90. została zamknięta z powodu licznych wypadków, a ponownie otwarto ją dopiero w 2003 roku po gruntownej przebudowie, w trakcie której zamontowano siatki zabezpieczające i specjalne galerie ochronne. Dziś przejazd Chapman’s Peak Drive jest płatny (jako droga koncesyjna), ale widoki rekompensują każdą opłatę. Droga ma też wymiar kulturowy i społeczny. Stała się scenerią licznych filmów reklamowych i produkcji filmowych, a także jedną z ulubionych tras rowerzystów i biegaczy. Odbywają się tu m.in. odcinki wyścigu kolarskiego Cape Town Cycle Tour, największego na świecie wyścigu szosowego dla amatorów.

 

 

Hout Bay, położona na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Przylądkowego, uchodzi za jedną z najbardziej malowniczych zatok całej Republiki Południowej Afryki. Jej nazwa, nadana przez Holendrów w XVII wieku, oznacza „zatokę drewna” i wiąże się z czasami, gdy holenderscy osadnicy wycinali w tym rejonie rozległe lasy, aby pozyskać budulec dla Kapsztadu. Dziś to ważny port rybacki, gdzie cumują kutry i statki przetwórni rybnej, przez co w powietrzu unosi się charakterystyczny zapach morza i sieci pełnych ryb. Funkcjonuje tu tygodniowy targ Bay Harbour Market, gdzie spotykają się mieszkańcy różnych kultur i narodowości. W hali starej przetwórni rybnej odbywa się prawdziwy festiwal zapachów – od lokalnych potraw afrykańskich, przez kuchnię azjatycką, aż po europejskie wina i rękodzieło. Atmosfera targu sprawia, że Hout Bay bywa nazywana „małym Kapsztadem” – w pigułce oddaje bowiem różnorodność etniczną i kulinarną regionu.

 

 

Rejsy na Duiker Island to osobny rozdział doświadczenia Hout Bay. Podróż oferuje także inne perspektywy – od strony wody roztacza się majestatyczny widok na górę Sentinel. To monumentalny, stromy masyw skalny (ok. 331 m n.p.m.). Jego nazwa (sentinel – strażnik, wartownik) nie jest przypadkowa – od stuleci formacja ta służyła żeglarzom jako punkt orientacyjny podczas żeglugi wzdłuż zdradliwych wybrzeży Przylądka. Widoczny z daleka, był swoistą „latarnia bez światła”, a jednocześnie ostrzeżeniem przed niebezpiecznymi skałami i silnymi prądami. Już w epoce wielkich odkryć geograficznych Sentinel pełnił rolę punktu odniesienia dla statków zmierzających do Kapsztadu.W XIX wieku góra znalazła się nawet na mapach Admiralicji Brytyjskiej jako kluczowy element oznakowania wybrzeża.

 

 

Duiker Island jest niewielką skalistą wyspą, która zyskała przydomek Seal Island – wyspa fok (nazwa „Duiker” pochodzi od afrykanerskiego słowa oznaczającego antylopę – choć zwierząt tych nigdy tu nie było. Najprawdopodobniej dawni rybacy ochrzcili wyspę tym mianem, widząc jak foki gwałtownie „zanurzają się” – duik – w wodzie). Choć sama wysepka jest niepozorna i całkowicie niedostępna dla człowieka, to stała się jedną z największych atrakcji zatoki. Na stromych, granitowych skałach wygrzewają się w słońcu setki, a nierzadko tysiące uchatek karłowatych (Arctocephalus pusillus pusillus). Setki brązowych sylwetek leżą ciasno na skałach, skaczą, nurkują i dokazują w pianie oceanu. Wydają przy tym charakterystyczne dźwięki przypominające pomruki i szczekanie. Kolonia fok jest w pełni dzika – nie dokarmia się ich ani nie utrzymuje w sztucznych warunkach. Duiker Island bywa również nazywana „restauracją rekinów” – w tej okolicy często polują żarłacze białe, które w wodach wokół zatoki szukają łatwej zdobyczy. Choć od kilku lat obserwuje się spadek ich obecności, legenda o dramatycznych scenach polowania – wyskakujących z wody rekinach atakujących foki – mocno wrosła w lokalny koloryt.

 

 

Plaża Noordhoek uderza przede wszystkim swoją skalą i przestrzenią – biały, drobny piasek tworzy tu jeden z najdłuższych i najdzikszych pasów wybrzeża w okolicach Kapsztadu. Woda jest lodowata, a prądy bardzo silne. Brzegi są szerokie i niemal pozbawione zabudowy, co kontrastuje z bardziej zurbanizowanymi plażami Camps Bay czy Muizenbergu (o czym niżej). Na południowym krańcu plaży do dziś widoczne są szczątki wraku parowca Kakapo, który w 1900 roku rozbił się tutaj podczas sztormu. Wrak, porośnięty morską roślinnością, stał się jedną z lokalnych atrakcji spacerowych. Sama nazwa „Noordhoek” (z afrikaans: „północny zakątek”) wywodzi się jeszcze z czasów osadnictwa holenderskiego. Przez wiele dekad obszar ten był rolniczym zapleczem Kapsztadu, znanym z upraw i sadów, a dopiero w XX wieku odkryto jego potencjał turystyczny. W okresie apartheidu Noordhoek, podobnie jak wiele nadmorskich osad wokół Kapsztadu, podlegał restrykcjom tzw. Group Areas Act – plaże były przeznaczone wyłącznie dla ludności białej, a dopiero przemiany demokratyczne lat 90. otworzyły je dla wszystkich mieszkańców RPA. Dziś uchodzi za enklawę ludzi szukających spokoju – artystów, rzemieślników i miłośników życia blisko natury.

 

 

Camps Bay to szeroka, piaszczysta plaża położona na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Przylądkowego, z panoramą monumentalnych klifów Dwunastu Apostołów, będących częścią masywu Góry Stołowej. Turystyczne foldery ukazują to miejsce jako synonim wakacyjnego raju – biały piasek, turkusowy ocean i palmy wzdłuż promenady. Plaża posiada status „Blue Flag” – certyfikat jakości kąpielisk, a zarazem jest najmodniejszym kąpieliskiem w rejonie Kapsztadu, porównywanym z francuską Riwierą.  Jeszcze w XIX wieku była to odludna zatoka, gdzie wozami zwożono drewno z Hout Bay do miasta. Dopiero rozwój linii tramwajowej otworzył tę przestrzeń dla zamożnych mieszkańców metropolii, którzy zaczęli budować tu wille i pensjonaty.

 

 

W czasach apartheidu Camps Bay – usytuowane o stóp Lion’s Head – również uchodziło za „plażę białych”, niedostępną dla czarnej większości. Zmieniło się to dopiero po 1994 roku, choć nadal pozostaje enklawą bogactwa. Wysokie ceny nieruchomości sprawiają, że tereny te są jednymi z najdroższych na półwyspie, a kontrast między biedniejszymi townshipami oddalonymi zaledwie o kilkanaście kilometrów bywa uderzający. Dla wielu mieszkańców Camps Bay symbolizuje marzenie o „dobrej stronie Kapsztadu” – z widokiem na ocean, dalekie od problemów codzienności. Plaża staje się zatem nie tylko przestrzenią rekreacji, ale i socjologicznym „zwierciadłem” współczesnej Republiki Południowej Afryki – pełnej kontrastów, aspiracji i napięć, ale też poszukiwania wspólnych przestrzeni.

 

 

Dominantą krajobrazową tej części wybrzeża jest Klein Leeukoppie („Mały Lwi Łeb”), wznoszący się na 408 m n.p.m. stożek granitowy, którego kształt do złudzenia przypomina bardziej znany Lion’s Head w Kapsztadzie. To podobieństwo sprawia, że wiele osób z oddali myli oba szczyty, choć dzieli je kilkanaście kilometrów. U stóp góry rozciąga się osada Llandudno, nazwana na cześć walijskiego kurortu. Już od początku XX wieku planowano ją jako ekskluzywne osiedle mieszkaniowe – bez sklepów, bez ulicznego oświetlenia i bez rozbudowanej infrastruktury turystycznej. Do dziś zachowuje ten charakter: to enklawa ciszy i zamożności, uchodzi także za jedną z najbezpieczniejszych enklaw Kapsztadu. Centralnym punktem jest szeroka, biała plaża, której sceneria należy do najbardziej fotogenicznych w Południowej Afryce. Silne fale i prądy czynią kąpiel ryzykowną, ale dla surferów i bodyboardzistów są one źródłem adrenaliny i sportowego prestiżu.

 

 

Po stronie False Bay rozciąga się szeroka, piaszczysta plaża Muizenberg – jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w całym RPA. Uchodzi też za miejsce historyczne: w 1795 roku w pobliżu stoczono bitwę między wojskami brytyjskimi a holenderską Kompanią Wschodnioindyjską, której wynik przesądził o przejęciu Kapsztadu przez Brytyjczyków. Z końcem XIX wieku Muizenberg stał się modnym kąpieliskiem, w okresie apartheidu plaża miała status „białej”. Po pierwszych wolnych wyborach w 1994 roku i zwycięstwie Nelsona Mandeli, wszystkie przepisy segregacyjne zostały zniesione. Plaże stały się przestrzenią wspólną, dostępną dla wszystkich mieszkańców, bez względu na kolor skóry. Muizenberg przeszedł kulturową transformację: z ekskluzywnego kurortu dla wybranych stał się miejscem spotkań ludzi z różnych środowisk – od młodzieży z townshipów po turystów z zagranicy. Plaże, będące dotąd miejscami wykluczenia, stały się jednym z pierwszych realnych przykładów nowej demokracji „Rainbow Nation”. Muizenberg – dzięki swojemu społecznemu kolorytowi, surfingu i turystyce – stał się wizytówką tej przemiany.

 

 

Muizenberg uchodzi za kolebkę południowoafrykańskiego surfingu. Pierwsi surferzy pojawili się tu już w latach 1910–1920, a dziś plaża nazywana jest „surfingową stolicą RPA”. Długie, łagodne fale False Bay są idealne do nauki, dlatego wzdłuż promenady działają liczne szkółki, a na wodzie niemal zawsze widać dziesiątki desek. Na bardziej zaawansowanych czekają fale o większej sile na sąsiednich odcinkach zatoki. Surfing w Muizenbergu ma jednak także ciemniejszą stronę – obecność rekinów. Wody False Bay są jednym z naturalnych żerowisk żarłacza białego. By pogodzić bezpieczeństwo ludzi i ochronę rekinów, powołano unikalny na świecie system „Shark Spotters”. Z pobliskich wzgórz obserwatorzy patrolują zatokę, a na plaży powiewają flagi w różnych kolorach, informujące o poziomie zagrożenia: zielona – bezpiecznie, czarna – słaba widoczność, czerwona – podwyższone ryzyko, biała z symbolem rekina – natychmiastowa ewakuacja z wody. System ten działa od 2004 roku i stał się częścią lokalnej kultury surferskiej.

 

 

Symbolem Muizenbergu są drewniane, kolorowe domki kąpielowe, które powstały w epoce wiktoriańskiej jako przebieralnie dla plażowiczów. Domki malowane w żywe barwy – czerwienie, błękity, zielenie i żółcie – ustawione w długim rzędzie na tle piasku i oceanu, tworzą jeden z najczęściej fotografowanych widoków Południowej Afryki. Ich intensywne kolory miały nie tylko cieszyć oko – praktycznym powodem była też łatwość identyfikacji własnej kabiny na długim odcinku plaży. Stały się wizytówką Muizenbergu na pocztówkach, w folderach i kampaniach reklamowych – zaczęły pojawiać się także w oficjalnych materiałach promujących Republikę Południowej Afryki – obok Góry Stołowej czy Krugera – jako symbol turystycznego uroku kraju. W ostatnich latach prowadzone są działania konserwatorskie, by zachować je jako element dziedzictwa kulturowego.

 

 

Hermanus leży w regionie Overberg, około 120 km na wschód od Kapsztadu. Początki miejscowości sięgają pierwszej połowy XIX wieku. Pierwotnie znana była jako Hermanuspietersfontein – od nazwiska pasterza Hermanusa Pietersa, który prowadził swoje stada w okolice zatoki Walker Bay (nazwę skrócono dopiero w latach 60. XIX wieku, co miało ułatwić funkcjonowanie mieszkańcom i kupcom). Pod koniec XIX i na początku XX wieku Hermanus zaczęło przyciągać pierwszych letników z Kapsztadu – głównie lekarzy i bogatszych mieszczan, którzy polecali to miejsce jako idealne na wypoczynek zdrowotny. Ponoć lekarze przepisywali pacjentom „pobyt w Hermanusie” niczym sanatorium. Zaczęły powstawać pierwsze pensjonaty i wille letniskowe,  rozbudowano drogi i połączenia z Kapsztadem, co uczyniło z miasteczka prawdziwy kurort. Dziś łączy ono tradycję z nowoczesnością – na targu i w małych sklepikach wciąż sprzedaje się świeże ryby, a równocześnie wzdłuż nabrzeża działają galerie sztuki, kawiarnie i restauracje z owocami morza. Spacer po 12-kilometrowym Cliff Path, prowadzącym wzdłuż klifów, to jedna z największych atrakcji, ukazująca charakter osady, która wyrosła z morza i do dziś żyje w jego rytmie.

 

 

Hermanus zyskało sławę dzięki wielorybom południowym (southern right whales), które co roku od lipca do listopada przypływają tu z Antarktyki. Samice wybierają spokojne i stosunkowo płytkie wody Walker Bay na okres godów i narodzin młodych. Dzięki bliskości brzegu można je obserwować z klifów, nabrzeża czy nawet plaży – nigdzie indziej na świecie nie jest to tak łatwe bez wypływania w morze. Dawniej w Hermanus rolę lokalnej atrakcji pełnił także „herald wielorybów” – mężczyzna, który dźwiękiem trąbki ogłaszał ich pojawienie się w zatoce. Z czasem dołączył do tego coroczny Whale Festival, największa impreza tego typu na świecie, łącząca naukę, sztukę i rozrywkę. Szacuje się, że do Walker Bay przypływa rocznie ponad 100 wielorybów południowych, osiągających nawet 18 metrów długości i 50 ton wagi. Bywają tu również humbaki czy orki, ale to „right whales” są wizytówką miasteczka. Dynamiczna rzeźba, przedstawiająca splecione w ruchu sylwetki ludzi, symbolizuje dramat walki z żywiołem, ale także więź człowieka z oceanem. Obok ustawiono słup z kierunkowskazami, wskazujący odległości do światowych stolic – jako znak, że Hermanus stało się celem przybyszów z całego globu. Pomnik przypomina także o konieczności ochrony wielorybów, które przez stulecia były ofiarami intensywnych polowań.

 

 

N promenadzie, obok oceanu, znajduje się pomnik marynarzy, którego wymowa wykracza daleko poza lokalny wymiar. Kamienny obelisk z tablicą pamiątkową, flankowany przez dwie armaty okrętowe, odsłonięto w 1929 roku (rozbudowano po II Wojnie Światowej) dla uczczenia pamięci o marynarzach, którzy stracili życie na wodach wokół południowej Afryki. Ta część Atlantyku stała się areną intensywnych działań niemieckich U-Bootów, które od 1942 roku prowadziły ofensywę przeciwko alianckiej żegludze. Zatopiono tu dziesiątki jednostek – frachtowce, statki pasażerskie i tankowce – co czyniło tutejsze wody jednym z newralgicznych punktów wojny morskiej. Okoliczni mieszkańcy Hermanus obserwowali ruchy statków z klifów Walker Bay. Ponoć dzieci i kobiety często stawały na wzgórzach i machały chustkami do mijających alianckich konwojów, które płynęły na trasie między Kapsztadem, Durbanem i dalej – do Suezu, Indii czy Europy. Zdarzało się jednak, że te same konwoje kilka dni później były atakowane i tonęły na południowym Atlantyku, co nadawało gestom pożegnania dramatyczny wydźwięk. Do dziś w listopadzie obchodzony jest Remembrance Day, podczas którego lokalna społeczność wraz z przyjezdnymi spotyka się przy obelisku, aby oddać hołd poległym.

 

 

Hermanus ma także spokojniejsze oblicze – słynie z plaż, a najbardziej znaną z nich jest Grotto Beach, jedna z największych w RPA i wielokrotnie wyróżniona prestiżowym certyfikatem Błękitnej Flagi. Ciągnie się kilometrami wzdłuż Walker Bay, oferując złocisty piasek, czystą wodę i spektakularne widoki na pasmo górskie Overberg. To miejsce, gdzie ocean spotyka się z górami – charakterystyczny krajobraz regionu. Grotto Beach to nie tylko raj dla spacerowiczów i rodzin z dziećmi, ale też popularny punkt obserwacji wielorybów – przy odrobinie szczęścia można je dostrzec nawet podczas zwykłego plażowania. CNN w 2019 roku uznało Grotto Beach za jedną z najpiękniejszych plaż świata, co dodatkowo ugruntowało jej renomę.

 

 

Podróż południowoafrykańskim wybrzeżem od Cape Point  po Hermanus przypomina wędrówkę przez różne oblicza  świata – z jednej strony nieokiełznany żywioł oceanu, z drugiej – ludzkie próby oswojenia przestrzeni i wpisania jej w własną historię. Na krańcach lądu spotykają się burze i legendy, w zatokach żyją pingwiny i foki, a na klifach zakorzeniły się kurorty, które raz po raz odradzają się w nowej roli – od rybackich wiosek po współczesne centra turystyczne. Droga wiedzie jednak dalej, ku wnętrzu lądu. Za linią gór i pagórków rozciąga się zupełnie inny świat – choćby Stellenbosch z równymi rzędami winorośli i białymi fasadami budynków pamiętających czasy pierwszych burskich osadników. Tam oceaniczny huk fal ustępuje miejsca stukotowi beczek i rozmowom w kawiarniach uniwersyteckiego miasta. Kontrast jest uderzający, a zarazem naturalny – bo właśnie w tej różnorodności tkwi istota południowoafrykańskiego doświadczenia. Kto raz pokona trasę wokół malowniczych destynacji skupionych w strefie burzliwego Przylądka Dobrej Nadziei, ten lepiej zrozumie, że Południowej Afryki nie da się zamknąć w jednej historii. To zawsze będzie mozaika – oceanu i winnic, burz i spokoju, legend i codzienności.

 

 

Szukaj

Ostatnie wpisy

Strategic Lawsuit Against Public Participation – Measures of Protection Against Manifestly Ungrounded Claims or Abusive Litigation. A Polish Perspective

Collective Litigation in Europe: Law and Practice

Rozwój postępowania grupowego na świecie