Everest Base Camp
Dingboche, położone na wysokości 4410 m, jest jednym z najważniejszych punktów aklimatyzacyjnych na trasie do Everest Base Camp. To nie tylko „oswajanie wysokości”, ale kolejna okazja, by zejść z głównego szlaku. Trekkerzy mają tu do wyboru dwa warianty: wspinaczkę na pobliskie wzgórze Nangkartshang (5083 m) albo marsz doliną Imja Khola w stronę Chukhung (4730 m). My wybieramy drugą trasę – dłuższą, łagodniejszą, ale prowadzącą wprost pod monumentalną ścianę Lhotse (oznacza „szczyt południowy”, tj. lho – południe, tse – szczyt), która została zdobyta w 1956 roku przez Szwajcarów Fritza Luchsingera i Ernsta Reissa, zimą zaś przez Krzysztofa Wielickiego w 1988 roku (solo). Monika stanęła na Lhotse w maju 2019 r., wchodząc klasyczną drogą przez Icefall. Naszym celem jest czorten Jerzego Kukuczki (4638 m).
Za Dingboche dolina otwiera się szeroko. Pola ziemniaków i jęczmienia zostają w dole, a krajobraz staje się coraz bardziej surowy – kamienne murki, pastwiska dla jaków, moreny i piargi. Ścieżka wiedzie łagodnie w górę, powietrze jest coraz rzadsze, a każdy krok wymaga większego wysiłku. Zazwyczaj w tej dolinie mocno wieje, tym razem panowała wyjątkowa cisza – rzadki dar na tej wysokości.
Podczas marszu nieustannie obserwuje nas Ama Dablam (6812 m) – smukła piramida, przez wielu uważana za najpiękniejszą górę Himalajów, którą na swój sposób próbuje naśladować alpejski Matterhorn. Nazwa znaczy „Matka z naszyjnikiem” – boczne ramiona przypominają ramiona matki otulającej dziecko, a serak zawieszony na ścianie południowej to symboliczny „dablam” – szkatułka na relikwie. Choć niższa od ośmiotysięczników jest górą trudną technicznie, z dramatyczną historią wypadków i lawin – zdobyta w 1961 roku przez uczestników brytyjsko-nowozelandzko-amerykańskiej wyprawy (Mike Gill, Wally Romanes, Barry Bishop, Mike Ward). Monika Witkowska wspięła się na szczyt klasyczną drogą (tzw. „South West Ridge”) jesienią 2015 r., stwierdzając: „(…) choć muszę przyznać, że łatwo nie było.” Dla wędrowca Ama Dablam jest majestatyczną strażniczką doliny, której obraz zostaje w pamięci mocniej niż samego Everestu.
Na wschodnim krańcu doliny wyrasta Island Peak (Imja Tse, 6189 m) – „wyspa w morzu lodowców”. Góra ta, zdobyta po raz pierwszy w 1953 roku podczas przygotowań ekipy Hillary’ego i Tenzinga do wejścia na Everest, stała się popularnym celem wspinaczek trekkingowych. Na horyzoncie pojawia się też Makalu (8485 m) – piąty szczyt świata. Jego piramidalna sylwetka wyrasta samotnie na granicy Nepalu i Tybetu. To jeden z najtrudniejszych ośmiotysięczników ze względu na strome ściany i ostrą grań. Dla trekkingowicza samo zobaczenie Makalu, wyglądającego zza chmur, jest nagrodą i rzadkim przywilejem. Szczyt zdobyli Francuzi Lionel Terray i Jean Couzy w 1955 r., pierwsze zimowe wejście udało się w 2009 r. – Simone Moro, Denis Urubko i Dawa Sherpa.
U podnóża monumentalnej ściany Lhotse docieramy pod niewielki, biały czorten – memoriał Jerzego Kukuczki (1948–1989), drugiego człowieka na świecie, który zdobył wszystkie czternaście ośmiotysięczników w ciągu 8 lat (1979–1987), szybciej niż ktokolwiek wcześniej. Porównywany jest tylko do Reinholda Messnera, ale to Polak bywa uważany za „największego z największych”, bo większość jego przejść była trudniejsza, bardziej ryzykowna i dokonywana przy minimalnych środkach. 24 października 1989 roku Jerzy Kukuczka wspinał się z Ryszardem Pawłowskim nową drogą na Lhotse (8516 m) – czwarty szczyt świata. Na wysokości około 8300 m zerwała się lina, która – jak się okazało – była już wcześniej używana i nadwyrężona. Jego ciało pozostało na górze, a miejsce to stało się dla Polaków symboliczną mogiłą.
Czorten powstał z inicjatywy Fundacji Wspierania Polskiego Himalaizmu im. Jerzego Kukuczki, przy wsparciu agencji Mountain Tribes Treks Babu Sherpy. Uroczystość odsłonięcia odbyła się 22 marca 2008 r. Ksiądz katolicki poświęcił pomnik, zaś Lama z Pangboche odprawił buddyjskie modły. We wnętrzu złożono pamiątki po himalaiście, a całość wpisuje się w tradycję buddyjskich miejsc, które łączą ziemię i niebo, materię i duchowość. W kulturze Himalajów śmierć w górach nie jest tragedią, lecz przeznaczeniem i częścią większego cyklu.
Z Dingboche ścieżka początkowo prowadzi łagodnie wzdłuż kamiennych murków i rzadkich pastwisk. Żegnamy się z zamykającą dolinę od południa Ama Dablam. Zamieniamy ją na coraz wyraźniej rysującą się sylwetkę Taboche (6367 m), do której dołącza Cholatse (6440 m). Oba szczyty tworzą potężną barierę oddzielającą dolinę Imja od doliny Gokyo – to nimi wiedzie droga ku przełęczy Cho La, którą za kilka dni będziemy podążać.
W Himalajach nie ma zasięgu, a telefony pełnią funkcję aparatów fotograficznych (funkcjonuje system Everest Link – sieć internetowych hotspotów opartych na technologii satelitarnej, zaś poszczególne lodge dysponują określonym pakietem, sprzedając dostęp turystom). Po około dwóch godzinach marszu dotrzemy do Thukli (4620 m) – niewielkiej osady z kilkoma lodge’ami, położonej u wylotu doliny Khumbu. Szlak połączy się z drogą prowadzącą od Pheriche, skąd wędrowcy kierują się ku słynnej przełęczy.
Na wysokości ok. 4800 m znajduje się cmentarzysko poświęcone pamięci wspinaczy, którzy zginęli w Himalajach. W regionie Khumbu nie ma tradycji grzebania ciał – większość himalaistów spoczywa tam, gdzie zginęła, na stokach gór. W latach 70. i 80. zaczęto wznosić symboliczne czorteny przy szlaku, w miejscu, które było naturalnym punktem odpoczynku i zadumy. Ozdobione flagami modlitewnymi lungta stoją w rzędach, rozrzucone na wietrznym płaskowyżu. Każdy z nich opowiada historię – nie tylko o wielkich nazwiskach, ale także o tych mniej znanych. Wśród upamiętnionych są m.in. Scott Fischer – amerykański himalaista, który zginął w tragedii na Evereście w 1996 roku – czy Babu Chiri Sherpa, rekordzista wejść na Everest i niezwykle zasłużona postać dla społeczności Szerpów.
Po minięciu przełęczy Dughla/Thukla Pass (ok. 4800 m) szlak wypłaszcza się i zaczyna biec moreną lodowca Khumbu, jednego z największych i najbardziej znanych lodowców Himalajów (ok. 17 km długości, spływa spod Everestu oraz Lhotse, kończąc się poniżej wioski Dingboche). To krajobraz surowy – kamienie, piargi, jęzory lodowe i niewielkie stawy. Droga jest stosunkowo łatwa technicznie, ale wysokość daje się mocno we znaki – krok staje się cięższy, oddech płytszy, a tempo wędrówki umiarkowane. Doświadczenie, że mimo kryzysu można iść dalej siłą woli.
Poniżej przełęczy od głównej trasy odbija ścieżka ku Dzonghli (ok. 4830 m). Od tego miejsca szlak staje się dla nas dwukierunkowy. W drodze powrotnej, po zdobyciu EBC, zawrócimy do Thukli, aby odbić na zachód i przejść przez Cho La, tworząc wielką pętlę.
Lobuche (4940 m) jest jedną z najwyżej położonych osad w rejonie Khumbu, przedostatnim (dla nas ostatnim) punktem noclegowym przed Everest Base Camp. Życie całkowicie podporządkowane jest turystyce – mieszkańcy obsługują ruch trekkingowy. Brak ziemi i trudny klimat sprawiają, że zaopatrzenie w żywność i opał zależy całkowicie od karawan jaków i porterów. W pokojach temperatura spada poniżej zera, a woda zamarza w butelkach nawet wewnątrz lodge’ów. Jedynym źródłem ciepła pozostaje koza opalana łajnem jaka w jadalni, wokół której wieczorami zbierają się wędrowcy.
W pobliżu Lobuche w 2009 roku Nepal zorganizował najwyżej położoną na świecie konferencję klimatyczną (ok. 5270 m), aby zwrócić uwagę na problem topnienia himalajskich lodowców i jego wpływu na rzeki całej Azji. Zwieńczone podpisaniem wezwania do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych oraz międzynarodowej solidarności w walce ze skutkami zmian klimatu dla Himalajów i całego regionu Azji. Mijamy także popularny cel wspinaczkowy Lobuche East (6119 m) – szczyt trekkingowy, wymagający użycia raków i liny. Obok niego wznosi się Lobuche West (6145 m) – wyższy, bardziej stromy i technicznie znacznie trudniejszy.
Gorak Shep (5164 m) to najwyżej położona osada na trasie do Everest Base Camp. Nazwa w języku nepalskim oznacza „Martwego Sępa” – i dobrze oddaje charakter miejsca. Krajobraz jest tu suchy, pustynny, bez pól i roślinności, tylko piargi i kamienie naniesione przez lodowiec Khumbu. Osada powstała na brzegu dawnego, wyschniętego jeziora, którego płaskie dno stanowi naturalne miejsce na zabudowę i obozowiska. Im wyżej, tym drożej – bo każdy produkt musi pokonać tę samą drogę, którą idą trekkerzy. Przykładowo butelka wody w Lukli kosztuje ok. 100 NPR, w Namche ok. 200 NPR, w okolicach Dingboche 300 NPR, a tutaj już 500 NPR (nepalskich rupii).
Dodatkową opcją jest wejście na Kala Patthar (5643 m) – skalisty szczyt położony nad Gorak Shep. Nazwa w języku nepalskim oznacza „Czarny Kamień”, oddając wygląd góry (stąd widać tylko południowy, niższy szczyt na wysokości 5550 m). Ciemne, skalne wzniesienie wyrastające z grani Pumori (7161 m), nazywanej „Córką Everestu”, bowiem po-mo-ri oznacza „małą córkę” (szczyt zdobył Gerhard Lenser w 1962 r.). Po prawej stronie widać ścięty wierzchołek Lingtren (6749 m), tworzący fragment grani łączącej Pumori z Khumbutse i Changtse.
Nagrodą dla śmiałków jest panorama, której nie da się zobaczyć z Base Campu. O świcie ukazuje się pełna sceneria Himalajów: po lewej wznosi się potężna ściana Lhotse (8516 m), obok niej wyłania się ciemny, cofnięty stożek Mount Everestu (8848,86 m), dalej sterczy skalny „ząb” Khumbutse (6636 m) nad przełęczą Lho La, a całość zamyka poszarpana grań Nuptse (7861 m).
Niższe góry nie ustępują urodą. Słońce, wschodząc nad smukłą piramidą Ama Dablam (6812 m), rozświetla lodowe ściany i ostre granie. W tle stoją Taboche (6367 m) i Cholatse (6440 m), lecz to północna ściana „himalajskiego Matterhornu” (znacznie rzadziej fotografowana) króluje nad doliną, strzegąc poranka w najwyższych górach świata.
Podążamy na północ, przed nami przejście w świat lodowców i gór najwyższych. Wokół wyłącznie kamienna i lodowa pustynia, gdzie życie toczy się już według innych praw. Każdy krok przypomina, że zbliżamy się do celu – do bazy pod Everestem. Przed nami wyrasta jednak Nuptse (7861 m), którego potężne, lodowe ściany i strome żleby błyszczą w słońcu niczym kryształ. W tej perspektywie to właśnie on zdaje się być królem doliny, podczas gdy sam Everest chowa się nieco z tyłu, jakby strzegł tajemnicy „końca Ziemi”. Główny wierzchołek został zdobyty w 1961 roku przez wyprawę brytyjsko-nepalską, a polski akcent pojawił się w 1975 r., gdy Jerzy Kukuczka i Zygmunt Heinrich dokonali pierwszego wejścia na boczny szczyt Nuptse II (7855 m), zapisując się w historii himalaizmu.
Etap trekkingu z Gorak Shep do Everest Base Camp nie jest długi – zajmuje zaledwie 2–3 godziny marszu w jedną stronę. Trasa prowadzi moreną lodowca Khumbu, pośród kamieni, rumowisk i bloków skalnych. Czuć puls lodowca – popękanego, pofałdowanego, pełnego szczelin i seraków. Za nami pozostają wspomniane masywne Taboche (6367 m) po lewej i Cholatse (6440 m) po prawej, równie wymagające i groźne jak ośmiotysięczniki. Pierwszego wejścia na „kwadratowe” Taboche dokonał w 1974 r. francuski zespół Yannicka Seigneura – wspinaczka odbyła się bez oficjalnego zezwolenia, za co uczestnicy zostali ukarani grzywną i pięcioletnim zakazem wjazdu do Nepalu.
Przy tej okazji, odrzucając oficjalną propagandę sukcesu, warto wyjaśnić, że wędrówka przez najwyższe góry świata ma także bolesną twarz. Wszyscy trekkerzy są sponiewierani – bardziej albo jeszcze bardziej, a ekipy docierają zdziesiątkowane. „Anatomia cierpienia” w Himalajach nie jest opowieścią dla folderów reklamowych i nie pasuje do programowego zachwytu na potrzebę tzw. social mediów. W rzeczywistości to ból głowy, który rozsadza czaszkę; męczący, suchy kaszel, który rozrywa płuca; duszność, która nie pozwala spać; zimno, które przenika do kości; problemy żołądkowe, które odbierają siły; i choroba wysokościowa, która nie pyta o doświadczenie. To codzienna walka, którą rozumieją ci, którzy przekroczyli próg pięciu tysięcy metrów. Wędrówki po Tatrach czy Alpach – piękne, ale w porównaniu z Himalajami niewinne. Tu, wysoko, człowiek spotyka nie tylko góry, ale przede wszystkim samego siebie oraz współtowarzyszy – w cierpieniu, słabości i woli przetrwania.
Ciało można (i trzeba) wcześniej przygotować – kondycję, wytrzymałość, czy siłę mięśni. Litry potu i godziny spędzone na siłowni chronią przed typowym bólem czy kontuzjami. Ale najważniejszy organ w Himalajach to psychika. Decyduje, czy człowiek wytrwa, czy podda się przed celem. To ona podpowiada „bistari” – powoli, krok po kroku, oddech za oddechem. Niczym cichy przewodnik zagrzewa do marszu, daje nadzieję, że przecież musi się udać.
Zaczyna się od bólu głowy. Nie tego znanego z codzienności, lecz nieraz bólu rozrywającego, pulsującego, świdrującego w skroniach i potylicy. Uśmierzanego lekami przeciwbólowymi. Powyżej 5000 m zawartość tlenu w powietrzu spada o niemal połowę. Zwykłe oddychanie staje się wysiłkiem, świadomym rytuałem: krok – wdech, krok – wydech. Serce bije szybciej, a suche powietrze dodatkowo drażni gardło, wywołując ataki kaszlu. Nawet tak prozaiczne czynności jak zapięcie kurtki, czy sięgnięcie po kubek herbaty, mogą zakończyć się zadyszką. Niektórych w nocy organizm wyrywa nagle ze snu, walcząc o haust powietrza – jak ryba rzucona na brzeg.
Cierpi także układ pokarmowy. Organizm koncentruje się na przeżyciu, więc odrzuca pokarm. Pojawiają się nudności, wymioty, biegunka. W trudnych higienicznie warunkach o zatrucie nietrudno. Cenne kalorie tracone są w kilka chwil. To cichy, wyniszczający wróg – ciało słabnie wtedy, gdy energia jest najbardziej potrzebna. Niektórzy walczą też z gorączką, trudną do zbicia.
Wysokość okrada człowieka ze snu i regeneracji. Zmęczony organizm kładzie się w śpiworze, z którego w nocy trzeba będzie wychodzić (pijąc kilka litrów dziennie). Zimno to także najbardziej wierny towarzysz Himalajów. Woda w butelkach przy łóżku zamarza, szron niekiedy zbiera się na plecaku, a ściany lodge’ów nie zatrzymują lodowatego wiatru. Czasem największym wyzwaniem nie jest marsz, lecz przetrwanie lodowatej nocy. U niektórych bezsenność to tortura psychiczna – każdy wie, że następnego dnia znów trzeba iść w górę, choć nie było prawdziwego odpoczynku.
Najgroźniejszym przeciwnikiem, którego musieliśmy się wystrzegać, jest choroba wysokościowa (AMS – Acute Mountain Sickness). To loteria, w której nie ma faworytów – dotknąć może każdego: starszego i młodszego, wytrwanego sportowca i doświadczonego himalaistę, kobietę i mężczyznę, silnych i słabych. HACE (High Altitude Cerebral Edema, obrzęk mózgu) – objawia się majaczeniem, utratą przytomności, niekontrolowanymi ruchami. HAPE (High Altitude Pulmonary Edema, obrzęk płuc) – płuca zalewają się płynem, pojawia się kaszel, trudności w oddychaniu, krztuszenie się. To granica życia i śmierci. Jedynym ratunkiem jest natychmiastowe zejście niżej – nie ma wówczas miejsca na negocjacje ani heroizm. W górach najwyższych AMS bywa bezlitosnym sędzią, który decyduje, kto pójdzie dalej, a kto musi zawrócić.
Przed nami jedno z najsłynniejszych miejsc w Himalajach – Everest Base Camp (oficjalnie 5364 m, w rzeczywistości nieco wyżej). Unikalne quasi-miasteczko namiotowe na morenie lodowca Khumbu, usłanej głazami i kamiennymi kopcami. Miejsce, w którym krzyżują się marzenia, dramaty i codzienność himalaizmu. Baza jest tymczasowym obozowiskiem funkcjonującym tylko w sezonie wspinaczkowym. Później rozciąga się tu pusty krajobraz moren i lodu. Poza tym położenie bazy nie jest stałe – lodowiec Khumbu jest w ciągłym ruchu, więc z roku na rok miejsce, gdzie stawia się namioty, przesuwa się o kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt metrów.
Sukces bez strzelających szampanów. Ekipa prowadzona przez himalaistkę Monikę Witkowską dociera w pełnym składzie do celu. Prowadzi kwartet przewodników – Purna Paudel, Sunil Lama, Hira Rai i Manoj Tamang. Szczyt Everestu jest z tego miejsca niewidoczny – zasłaniają go kamienno- lodowe Nuptse i Lhotse.
Dla niemal wszystkich trekkerów ten legendarny, pomazany kamień – spór między „Everestem” a „Chomolungmą” – jest symboliczną metą ich wędrówki. Pamiątkowe zdjęcia, podniosłe chwile i najczęściej odwrót w kierunku Gorak Shep.
Do zdjęcia przy granicznym kamieniu trzeba odstać w kolejce. Formalnie w bazie mogą przebywać wyłącznie członkowie wypraw himalajskich szykujących się do wielotygodniowego podboju góry. Wynika to przede wszystkim z zagrożenia „świata zewnętrznego” – choćby przyniesienie przeziębienia może dla innych oznaczać koniec wyprawy. Granica między „trekkingowym tłumem” a „mitycznym Base Campem” bywa wyraźniejsza niż linia wyrysowana na mapie.
Ze względu na Monikę czeka nas zaszczyt nie tylko wstępu, ale i nocowania w bazie. W sezonie w swoistym miasteczku na lodzie (czy też na kamieniach) „mieszka” kilkaset osób – to nie tylko himalaiści, lecz osoby, bez których świat Everestu by nie istniał – Szerpowie, kucharze, lekarze czy meteorolodzy. Od 2003 roku Himalayan Rescue Association (HRA) prowadzi sezonowy, namiotowy szpital Everest ER – najwyżej położoną placówkę medyczną na świecie. Wszystko, co się tu znajduje – jedzenie, gaz, opał — jest dostarczane przez karawany jaków, portersów, a także (coraz częściej) transportowane helikopterami. Panuje tu „kosmopolityczna” atmosfera, w jednym miejscu spotykają się ekipy z całego świata – spotykamy rodaka Michała Leksińskiego.
W 2015 roku baza została częściowo zniszczona przez lawinę wywołaną trzęsieniem ziemi w Nepalu, w wyniku czego zginęło kilkanaście osób. Powyżej Base Campu zaczyna się królestwo lodu – Khumbu Icefall, najgroźniejszy odcinek w drodze na szczyt. Lodospad nie jest stałym tworem, lecz żywą, poruszającą się rzeką lodu, która codziennie zmienia swój kształt. Seraki – ogromne wieże lodowe – mogą runąć bez ostrzeżenia, a szczeliny otwierają się w ciągu nocy tam, gdzie dzień wcześniej była ścieżka. Drabiny rozciągnięte nad głębokimi szczelinami, liny poręczowe trzymające równowagę na ruchomych blokach, ciemne korytarze lodu, w których echo powtarza każdy krok. Szerpowie, nazywani tu Icefall Doctors, każdego roku rozpinają pajęczynę lin i drabin, ryzykując najwięcej. Ich praca przypomina cichy heroizm, niewidoczny a decydujący o sukcesie wszystkich wypraw.
Mount Everest (8848,86 m) – znany także jako Czomolungma („Bogini Matka Śniegu”) w języku tybetańskim oraz Sagarmatha – सगरमाथा („Czoło Nieba”) w języku nepalskim – najwyższa góra świata. Po raz pierwszy zdobyta 29 maja 1953 r. przez Nowozelandczyka Edmunda Hillary’ego i Szerpę Tenzinga Norgaya. Od tego czasu EBC stało się punktem startowym dla setek wypraw. Nepalska droga południowa (South Col Route) jest uznawana za „klasyczną”. Wiedzie przez Icefall Khumbu, Western Cwm (Dolinę Ciszy), przełęcz Lhotse, i tzw. „Balcony” oraz przez tzw. Hillary Step, skalny próg tuż przed wierzchołkiem. Od strony tybetańskiej prowadzi droga technicznie trudniejsza, bardziej odsłonięta i narażona na silne wiatry. Do Base Campu dotarliśmy w przededniu ataków szczytowych (słynny zator pokazywany na zdjęciach), kiedy Szerpowie kończyli poręczować trasę na wierzchołek Everestu i Lhotse.
W Base Campie panuje surowy klimat – temperatury nocą spadają poniżej zera nawet w maju, a wiatr potrafi przewracać namioty (czego na szczęście nie doświadczyliśmy). Ciężka noc, udało się dotrwać do rana. Zaburzenia równowagi, chwiejny chód, dezorientacja – jakby człowiek tracił panowanie nad własnym ciałem, czyli mnóstwo niezapomnianych „atrakcji”. Diamox, walka z kryzysem. Z czasem zapomina się o trudnościach i przeciwnościach. Wspomnienia z bazy pod Everestem zostają w pamięci jako znak, że marzenia są po to, by je realizować.
Dla tych, którym uda się dotrzeć do Everest Base Camp, miejsce to jest długo planowaną destynacją i ukoronowaniem marzeń. Większość odwraca się, by ruszyć z powrotem tą samą ścieżką do Lukli. Dla nas to nie finał, lecz próg – granica, za którą otwiera się nowa przygoda. Opuścimy gwar Base Campu, by stanąć na przełęczy, gdzie wiatr huczy jak modlitewny bęben, a potem zejść ku szmaragdowym taflom jezior, w których odbijają się sylwetki ośmiotysięczników.
część IV – Cho la
część I – Lukla
część II – Namche Bazaar
część V – Gokyo
część VI – Katmandu
wprowadzenie – link